Niedziela

Rozpoczęła się nowa wojna ideologiczna. Pomyślicie, że znowu chodzi o in vitro, a może o aborcję albo prawa krzyża do wiszenia w Sejmie. Ale mylicie się.
Obecna wojenka to przemieszanie problemów wiary z problemem niewolnictwa.

O co chodzi?

O wolne niedziele.

Grupa posłów wpadła na genialny pomysł by wprowadzić ustawowo niedzielę jako dzień wolny od pracy. Wprawdzie Pan Bóg powiedział, że siódmego dnia powinny ludziska odpoczywać, ale to powiedział ON a nie szef firmy więc się nie liczy.  Zaczęły się bunty i pretensje, że jak to tak: a gdzie wolność, a gdzie prawo do robienia z czasem co się chce, a gdzie poszanowanie praw biznesmenów.

Propozycja wolnej niedzieli powinna przejść błyskawicznie przez sejmowe zasieki. Wszak wolnymi niedzielami szczycą się nasi zachodni sąsiedzi, których co chwilę przywołujemy za przykład. Powinna przejść błyskawicznie ponieważ mamy zwartą grupę lewicy, która swoimi głosami wprowadziłaby słowa w czyny.

Ale właśnie ze strony lewicujących posłów chwalebna propozycja trafiła na zasieki kolczaste i nieprzystępne. Ludzie, którzy pierwszego maja maszerują w pochodach by pokazać solidarność z klasą robotniczą -woleliby tą klasę robotniczą widzieć w robocie -także w niedzielę. Jeden z nich napisał nawet na Twitterze, że gdy tylko niedziela będzie wolna, to będzie musiał zwolnić 12 osób. 

Nijak nie mogłam dojść do tego ile ludzi zatrudnia knajpa na pasażu przy markecie skoro dwanaście osób może polecieć na bruk, a knajpa zostanie.

Do mikrofonu w sprawie wolnych niedziel dorwały się także feministki walczące półnago o prawa kobiet i szarpiące wszystkich za rękawy jak wściekłe psy warcząc “szanujcie nas!”.

Właśnie jedna z nich wywarczała, że wolna niedziela to inicjatywa wyznaniowa. Kościół niczego przecież tak nie pragnie jak tego, by kobiety w niedzielę dały na tacę, a nie stały za kasą w markecie i zbierały mamonę dla kapitalistycznych wyzyskiwaczy.

Normalnie kościół zazdrości i podstępnie korumpuje posłów PiS by uszczuplić wpływy ciężko pracujących biznesmenów.

Żadna z walczących stron nie pomyślała o tych, którzy w niedzielę zamiast zjeść śniadanie z rodziną pchają palety z towarem czy są przymurowani do krzesła przy kasie.

Okazuje się, że solidarność wobec ciężko pracujących kończy się tam gdzie zaczynają indywidualne korzyści. A raczej ich straty.

Chyba nie ma różnicy czy zakupy robimy przez sześć dni czy siedem. Więcej nie kupimy niż mamy kasy. Nie ma różnicy czy colę kupimy w sobotę czy w niedzielę - jej smak nie zmieni się przez noc stojąc w naszej lodówce.

Więc w czym problem?

W tym, że w Polsce kształtuje się nowa “rasa panów”, dla których sklepy mają być otwarte zawsze by "Pan" mógł zawsze kupić sobie mineralną na posobotniego kaca.

Markety mają być otwarte po to, by jakiś restaurator miał gdzie spędzić swój wolny czas w niedzielę, przemieszczając się między stolikami i strofując swoich kelnerów. Sklepy mają być otwarte bo inaczej okaże się, że wzrośnie bezrobocie, gospodarka padnie na pysk, a biznesmeni z powodu ograniczania wolnego rynku przeniosą się na Cypr..

Bo przecież nie do Niemiec.

Robota w sklepach ma furczeć w niedzielę bo inaczej jeden "Pan" z drugą "Panią" wyjdzie na mównicę i powie, że polska gospodarka klęczy przed Watykanem.

Bo robol to robol i ma zapieprzać siedem dni w tygodniu i poprawiać samopoczucie wykształconej lewackiej elycie, która piszczy z radości, że “już piątek” i zdąży przez sobotę upalić się i upić, a potem oczekuje by uśmiechnięta kasjerka lub kelnerka podała na jego skacowane gardło zimną colę.

:/  

Dyskusja Salon24





.